Artoor |
Wysłany: Pon 10:28, 12 Cze 2006 Temat postu: Wolfgang Lüth |
|
Spośród wielu słynnych niemieckich dowódców okrętów podwodnych II WŚ jednym z najskuteczniejszych był Wolfgang Lüth. Oficer ten, jeden z dwóch posiadaczy Brylantów do Krzyża Rycerskiego w całej U-Bootwaffe, z potwierdzonym wynikiem 229.000 ton zatopionego alianckiego tonażu[1] znalazł się na drugiej pozycji listy najskuteczniejszych asów tej formacji. Jednak pozostaje dziś w cieniu innych swoich kolegów o podobnych osiągnięciach jak Günther Prien czy Erich Topp. Szkoda, bo moim zdaniem to jeden z najoryginalniejszych i najciekawszych „szarych wilków” Dönitza. Być może powodem tego pominięcia jest fakt, iż był to oficer, którego moralność i osobowość ciężko jednoznacznie ocenić. Bo jak ocenić człowieka z jednej strony cechującego się dużym przywiązaniem do tradycyjnych wartości, a z drugiej strony nie ukrywającego swoich narodowo-socjalistycznych przekonań i potrafiącego wykazać się sporą brutalnością w walce na „podwodnym froncie”?
Był więc człowiekiem pełnym sprzeczności. Lüth to z jednej strony nazista, osoba, która mogła się pochwalić przyjaźnią samego gauleitera Kraju Warty - Arthura Greisera. Był przy tym jednak, paradoksalnie, osobą religijną, o wysokich kryteriach moralnych i prawdziwym „ojcem” dla swych marynarzy. Opieka ta bynajmniej nie ograniczała się do pokładu jego okrętu. Jak pisze jego biograf, „od dnia kiedy marynarz zameldował się na pokładzie do ostatniego dnia wojny, gdziekolwiek się on znajdował, cokolwiek by robił, jak mocno by grzeszył, marynarz ten znajdował się pod kuratelą komendanta Wolfganga Lütha” [2]. Do dziś wspominający go członkowie załogi na pytanie o dowódcę, płaczą mówiąc: „Już nie ma takich ludzi” [3]. Była w nim także iskra szaleństwa, która objawiła się parę razy w trakcie wykonywania zadań bojowych, rodzaj upajania się dokonywanym dziełem zniszczenia, fascynacji widokiem płonącego statku, której ulegał niekiedy kosztem bezpieczeństwa swojego okrętu. W efekcie mamy tu do czynienie ze swoistym rozdarciem, z różnymi obliczami Wolfganga Lütha.
Pierwszym z nich to Lüth - nazista. Na ukształtowanie się poglądów Lütha mogło mieć wpływ jego pochodzenie. Był on Bałtem, pochodził z Rygi, a jego rodzina doświadczyła zarówno przymusowej „rusyfikacji” jak i „łotyszyzacji”. Narodowy socjalizm głosił zaś idee zjednoczonego narodu niemieckiego, wizje Wielkich Niemiec, z których wykluczone miały być wszelkie mniejszości. W ich obrębie miały się też znaleźć niemieckojęzyczne regiony Europy Wschodniej. Tak więc już niedługo niedawni prześladowcy mieli zostać ukarani, a zadośćuczynienie za krzywdy Wersalu – powszechne przekonanie wśród wszystkich Niemców niezależnie od ich miejsca zamieszkania – dokonane.
Młody Lüth, podobnie jak cała jego rodzina, gorąco poparł nową ideologię. Za bardzo dobry przykład może tu posłużyć sytuacja, jaka nastąpiła, kiedy zatopił jedną ze swych pierwszych ofiar - łotewski statek „Sigurdas Faulbams”. Lüth zinterpretował pochodzenie nazwiska, które dało nazwę statkowi jako żydowskie (sic!) i po powrocie zaczął publicznie się chełpić zatopieniem statku należącego i obsługiwanego przez żydowskich uchodźców z Niemiec. Tymczasem okazało się, że był to zdobyty przez Anglików niemiecki statek, znanego armatora z Rygi - Maxa Faulbaumsa, który z całą pewnością nie był Żydem. Młodemu dowódcy polecono, żeby na przyszłość trzymał język za zębami. To upokorzenie wywarło efekt - nigdy więcej nie czynił zbyt pochopnie wzmianek politycznych[4].
Lüth nie raz starał się być dobrym nazistą. Głośno wypowiadał swe poparcie dla NSDAP i narodowego socjalizmu. Wspominałem też o jego przyjaźni z gauleiterem Greiserem. Spotkał on Lütha latem 1942 r. w czasie wizyty w Szczecinie na pokładzie dowodzonego przez niego ”U-181” i szczerze polubił młodego oficera. Od tej pory objął „patronat” nad „U-181”, wysyłał załodze książki, a w końcu zaprosił do Poznania[5]. Przyjęcie było iście królewskie, załoga zamieszkała w najlepszym hotelu, a prominentni obywatele zapraszali marynarzy grupami do swoich domów. Urządzano przyjęcia na ich cześć.
Nazizm Lütha był jednak nieco naiwny. „Utrzymywał bajkowe poglądy wczesnych propagandystów. Ideologia, której bronił, nie była ideologią Oświęcimia ani Dachau, ale ideologią superautostrad” [6]. Jak stwierdził jeden z jego oficerów, „Lüth entuzjastycznie podchodził do narodowego socjalizmu, ale tylko do jego dobrej strony” [7]. Nie ulega wątpliwości, że nasz bohater podziwiał osiągnięcia Niemiec z okresu przedwojennego i narodowy socjalizm, który stał za sukcesami. Należy jednak zaznaczyć dwa fakty. Po pierwsze, Lüth nigdy nie starał się o przyjęcie do NSDAP. Po drugie, nigdy nie próbował narzucać własnych przekonań załogom dowodzonych przez siebie okrętów.
Kolejne, niepokojące oblicze Lütha, to owa swoista fascynacja wojną, nieraz połączona z chłodną obojętnością wobec losu załóg zatopionych statków. 11 maja 1941 r. jego ofiarą stał się francuski żaglowiec „Dame du Chatelete”, który zatopiono intensywnym ogniem artyleryjskim z całej posiadanej broni pokładowej. Niemiecki dowódca nie wstrzymał ostrzału nawet kiedy załoga szkunera opuszczała płonący statek. Prowadził ogień, mimo iż jeden z jego marynarzy wypadł za burtę, a gdy jedno działo na czas wyłowienia pechowca przerwało ogień wyraził gniewne oburzenie tym faktem. Kiedy żaglowiec płonął, Lüth wpatrywał się w niego z jakąś chorobliwą, iście piromańską fascynacją.
Sytuacja powtórzyła się 23 listopada 1942 r. Storpedował wtedy stary parowiec „Mount Helmos”. Załoga opuściła statek, ten jednak nie tonął. Lüth - zwykle rozważny - tym razem podpłynął i przez 40 minut pozostawał na powierzchni prowadząc wściekły ogień ze swego
działa 105 mm i obu działek przeciwlotniczych. Większość dowódców w takiej sytuacji po prostu wystrzeliłaby drugą torpedę. Tego samego dnia Lüth natknął się na angielski „Dorington Court”. Scenariusz powtórzył się - uszkodzony statek został dobity dziewięćdziesięcioma pociskami. Dowódca nie wydawał się być usatysfakcjonowany. Jak zapisał w dzienniku pokładowym, „ Mimo trafienia tyloma pociskami statek nie zajął się ogniem” [8].
Nie koniec na tym. 27 listopada Lüth trafił na stary grecki parowiec „Envanthia”. Tym razem zużyto aż 107 pocisków! Jednak mimo wykorzystania pocisków zapalających i ten statek nie zajął się ogniem, a Lüth po raz kolejny nie omieszkał dać upustu swojemu rozczarowaniu w dzienniku pokładowym. Szczytem nieodpowiedzialności było postępowanie dowódcy przy spotkaniu 30 listopada kolejnego greckiego frachtowca - „Cleanthis”. Statek był uzbrojony, jednak mimo to Lüth znów zdecydował się na starcie artyleryjskie. Na szczęście dla U-Boota
Grecy nawet nie próbowali podjąć walki. Lüth zaś tym razem był usatysfakcjonowany, gdyż statek poszedł na dno płonąc jak pochodnia. Po tym „burzliwym” patrolu ,,demon” Lütha ucichł, by więcej nie dać o sobie znać.
W ostatniej odsłonie Lüth prezentuje się jako uwielbiany przez swoich ludzi, moralny i religijny człowiek. Zapowiedź szczególnej więzi, jaka miała się wytworzyć między Lüthem a jego załogantami[9], miała miejsce już podczas odniesienia pierwszego wojennego sukcesu. 22 stycznia 1940 r. Lüth zatopił swoje pierwsze dwa statki, a fakt, że zaprosił swoją załogę do wspólnego oglądania jak ich ofiara idzie na dno pokazał, że styl jego dowodzenia będzie wyjątkowy.
Wspominałem już o prawdziwie „ojcowskiej” trosce tego dowódcy o swych marynarzy. Najlepszym przykładem może być historia z końca 1943 r., kiedy to Lüth, piastujący już wówczas stanowisko na lądzie, otrzymał list od jednego z dawnych marynarzy, w którym ten skarżył się, że żona jego spodziewa się drugiego dziecka, a nie są w stanie znaleźć nowego mieszkania. Lüth osobiście zajął się sprawą i dopilnował, by jego były podwładny został przeniesiony wraz z rodziną do większego mieszkania (sam obdarowany dowiedział się zresztą o interwencji dowódcy dopiero po wojnie, kiedy wrócił z niewoli) [10].
Można powiedzieć, że styl dowodzenia Lütha opierał się na potrzebie utrzymywania dobrego samopoczucia swych podwładnych. A życie na niemieckim U-Boocie było dość ponure i bardzo ciężkie. „Co do potrzeb naturalnych... trzeba prosić o pozwolenie. To jedna z największych trudności: powstrzymywać się, minutami, godzinami. Są tylko dwie ubikacje na pięćdziesiąt osób... ale tylko z jednej można korzystać, bo druga służy za spiżarnię!.... Własna koja? Nie. Dwie koje na trzech mężczyzn.... Poza tym jest wszechobecna wilgoć. Na zewnętrznej stronie ścian, na rurach, ubraniach, jedzeniu, w powietrzu, przesiąkniętym zapachami: oparami benzyny, odorem potu, wonią z ubikacji, stęchlizny i chemikaliów” [11].
W podobny sposób opisuje życie na U-Boocie biograf kolegi z roku Lütha, Wernera Henkego, znany historyk Timothy Mulligan: „Cztery koje z każdej strony ustawione były piętrowo... gdzie dolne zarezerwowane były dla podoficera... oraz starszych marynarzy - mogli się oni cieszyć 22 calami (ok. 55,3 cm, przyp. autora) przestrzeni dzielącymi ich od sprężyn koi znajdujących się powyżej. Ci, którzy spali na górnych, mieli tylko17 cali[12]. Mulliganowi wtóruje Herbert Werner, autor bardzo popularnej książki wspomnieniowej „Żelazne trumny”: „... wilgoć na „U-230” powodowała gnicie żywności, wiotczenie skóry i rozpadanie map. Dodatkowe paliwo, które wieźliśmy, wydzielało przenikliwa woń, którą nasiąkało nasze ubranie, nie mówiąc o żywności, przybierającej smak olejów i smarów” [13].
Warunki sanitarne na okręcie były fatalne. Ludzie żyli i walczyli brudni, zarośnięci i zawszeni. „Od czasu do czasu w centrali stawia się miednicę z brudną wodą po zmywaniu naczyń - luksusowa kąpiel dla tych, którzy akurat są na wachcie. Woda morska nie pieni się i nienajlepiej zmywa bród. Higiena staje się dla załogi tematem ponurych dowcipów. Nie pierze się ani bielizny, ani wierzchniej odzieży - a i zmienia bardzo rzadko. Bahr rozumie już, dlaczego podwodniacy preferują bieliznę w ciemnych kolorach” [14] - tak kwestie higieny na U-Boocie opisują autorzy opowieści o innym niemieckim ,,podwodniaku”.
Jak można się zorientować, utrzymanie w takich warunkach odpowiednio wysokiego morale nie było sprawą łatwą. Ale Lüthowi się to udawało. Potrafił urządzić obchody urodzin członka załogi w samym środku bitwy konwojowej lub po powrocie do Lorient[15] zabrać wszystkich na konną przejażdżkę. Zwalczał niebezpieczną apatię i nudę w trakcie rejsu, wymyślając różnego rodzaju gry jak np. „słownik”, w której dwie drużyny przepytywały się nawzajem ze znaczenia mało znanych słow. Rozmawiał z marynarzami, czytał im wiadomości i dyskutował na ich temat, opowiadał różne ciekawostki związane z morzem, zachęcał do czytania, grupowych dyskusji czy uprawiania hobby. Jeden z marynarzy zaczął np. wystrugiwać z drewna modele okrętów podwodnych (Lüth zatrzymał jeden z nich dla siebie). Jako że marynarze z U-Bootów bardzo lubili słuchać na morzu muzyki, zaopatrzył okręt w kolekcję płyt. Grano zarówno zawadiackie marsze U-Bootwaffe, jak i „Lilly Marlene” lub bardzo lubiane przez dowódcę utwory klasyczne. Przy okazji tych ostatnich, lubił zawsze powiedzieć parę słów o danym kompozytorze. Jednak najweselszy był powrót do domu. Wówczas załoga śpiewała, wyszywała „Siegeswimpel” [16] i zastanawiała się, jak spędzi zbliżającą się przepustkę.
Innym przykładem wyjątkowości Lütha był fakt, iż obejmując dowodzenie nowego okrętu, wprowadzał na pokład żony marynarzy (łamiąc odwieczną tradycję morską!), oprowadzając je po okręcie, pokazując stanowiska bojowe ich mężów i sprzęt, za który byli odpowiedzialni. Organizował też dla nich, razem ze swoją żoną, spotkania przy herbacie. Nie omieszkał wygłosić przy tym krótkiego wykładu na temat obowiązków żony marynarza. Podczas rejsu lubił przepytywać wachty z każdej sytuacji alarmowej, „nękać” chorążych w przedziale dobowym, a nawet w toalecie, gdzie przyczepił tabliczkę i zasugerował, aby każdy odwiedzający to miejsce wpisywał na nią coś śmiesznego. Wykorzystując okrętowy system nagłaśniający, organizował festiwale piosenki, urządzał przedstawienia igrzysk olimpijskich z komentarzem radiowym i wręczaniem medali. Wymyślił też konkurs na największego kłamczucha, w ramach którego każdy musiał opowiedzieć jakąś zmyśloną historyjkę. Założył gazetkę okrętową. Zorganizował też turniej szachowy. Aby zwrócić ludziom uwagę na zasady higieny urządził ”konkurs poetycki” o tej tematyce. Jeden z biorących w nim udział humorystycznych wierszyków był jego autorstwa:
„Kto w tropiku lubi popić
ten się lubi bardzo pocić,
Kto zmrożonego Kujampela[17] popija
Tego ból brzucha zwija.
Konserwami i słodyczami karmienie
Powoduje zatwardzenie.
Co dzień chodź do toalety
Regularność polepszy twe zalety.” [18]
Lüth naprawdę bardzo poważnie podchodził do spraw zdrowia swojej załogi. „Szczególnie był czuły na punkcie żołądka i jelit, gdzie, jak uważał, powstawały wszystkie dolegliwości”[19]. Rozkazał więc, aby wszyscy owijali żołądki na noc wełnianymi opaskami, zabronił używania lodu do napojów i rozwadniał kawę. Nikomu nie wolno było też palić papierosów na pusty żołądek. A jak wyglądało utrzymywanie dyscypliny? Oczywiście zdarzało się, iż Lüth musiał ukarać jakiegoś marynarza, jednak były to zawsze kary proste, efektywne i zwykle nie przewidziane regulaminem. Sam Lüth opisuje przypadek marynarza, który był „zrzędą” krytykującą wszystko, a jego narzekania zaczęły w końcu zagrażać morale załogi. Wtedy głośno zagroził mu przed całą załogą, że jeśli nie zmieni postępowania to wyśle go na front wschodni, a na razie dostaje dwa tygodnie dodatkowej wachty. Wręczył mu tą decyzję na piśmie i kazał pokwitować odbiór, jedną kopię wydrukować w gazetce okrętowej, a drugą powiesić przed ubikacją. Podziałało - marynarz stał się wzorowym członkiem załogi.
Lüth nie zapominał także o świętach. W Boże Narodzenie odwiedził załogę Św. Mikołaj, przynosząc każdemu słodycze i książkę z dedykacją. Potem były kolędy i wspólna, świąteczna kolacja, podczas której oficerowie jedli razem z załogą. Dowódca bardzo cenił wartości rodzinne, co chyba wynikało z jego specyficznej religijności. Sam był żonaty i miał czworo dzieci. Uważał więc, że każdy mężczyzna powinien założyć rodzinę. Namawiał swoich podwładnych do tego z iście misjonarskim zapędem. Jak wspomina jeden z członków załogi, „Przychodził w nocy na pomost, zapalał cygaro i mówił o korzyściach małżeństwa, podczas gdy okręt zawzięcie ścigał konwój” [20]. Marynarze będący mężami i ojcami znajdowali się pod jego specjalnym nadzorem. Doradzał im zachowanie wierności, częste pisanie listów, kupowanie prezentów żonom i - przede wszystkim - trzymanie się z dala od innych kobiet w portach. W przypadku oficerów to wręcz śledził ich na przepustkach, pilnując by zachowywali się właściwie. Kawalerowie byli namawiani do jak najszybszego zawarcia małżeństwa. Zresztą Lüth był przekonany, że żonaci są lepszymi marynarzami. Znana jest historia, gdy podczas jednej zabawy podchodził po kolei do każdego stolika i pytał się par, czy są małżeństwem, a jeśli nie, to dlaczego nie. Kiedy jeden z marynarzy odpowiedział mu, iż „małżeństwo nie robi żadnej różnicy, poza tym, że mielibyśmy świadectwo ślubu” [21] przez pewien czas był głęboko zszokowany tym, co usłyszał.
Lubił też wyróżniać członków załogi będących ojcami i zawsze robił co w jego mocy, by pomóc marynarzowi w jego sytuacji rodzinnej i to niezależnie od tego, czy ten należał do jego aktualnej załogi, czy też był jej członkiem w przeszłości. Jego odraza do rozwiązłości nie ograniczała się do pilnowania ludzi w porcie, ale i na okręcie. Zabraniał wieszania na ścianach zdjęć nagich kobiet, dokładnie sprawdzał co czytali jego podwładni, a wszystko czego nie pochwalał, wyrzucał za burtę. Wstrzymywał wszystkie przepustki na trzy dni przed opuszczeniem portu, aby utrzymać swój okręt wolnym od zarazków przynoszonych z burdeli. Kiedyś jednemu z oficerów jego okrętu udało się go wyciągnąć na przedstawienie w Paryżu. Polegało ono na tym, iż jeden z aktorów na scenie krzyczał „tenis” i na scenę wybiegała naga dziewczyna, dzierżąc w ręku rakietę tenisową. Kiedy krzyczał „boks” wybiegała inna, ubrana jedynie w rękawice bokserskie itd. Lüth był podobno zszokowany.
Pogrzeb Wolfganga Lütha
Jeśli chodzi o jego stosunek do katolików (sam był ewangelikiem) to był on zdecydowanie niechętny, co dobrze ilustruje następująca anegdota. Otóż pod koniec sierpnia 1941 r. doszło do wyjątkowo kontrowersyjnego poddania się „U-570” pod dowództwem kapitana Rahmlowa (mówiąc wprost nastąpił tu akt tchórzostwa w obliczu wroga). Lüth skomentował to słowami: „Cóż, czego można się spodziewać po członku „Załogi Katolików?”” [22] i przytoczył tu swemu rozmówcy fałszywą plotkę jakoby Katolicka Partia Centrum, w zamian za poparcie, jakiego udzieliła w jednej z ustaw dotyczących rozbudowy Kriegsmarine w 1927 r., otrzymała obietnicę utworzenia całkowicie katolickiej klasy w Akademii Marynarki.
Nasuwa się pytanie, dlaczego Lüth nie przekładał swoich wysokich standardów moralnych na przekonania polityczne. Być może dlatego, iż propagandyści odwoływali się do takich szczytnych pojęć jak ciężka praca, dbanie o zdrowie i sprawność fizyczną, odwaga, patriotyzm, wychowanie młodzieży, rodzina... Wydaje się, że Lüth uważał, iż odpowiedzialność moralna spoczywa nie na nim, ale w rękach władz, którym bezgranicznie ufał. Ale czy było tak aż do końca trwania reżimu? Czym był dla niego upadek III Rzeszy? Czy tylko końcem wszystkiego w co wierzył? A może przyniósł otrzeźwienie, chwilę przejrzenia na oczy w czym się uczestniczyło, z jakimi ludźmi utrzymywało bliskie kontakty?
6 maja 1945 r., gdy był już dowódcą bazy we Flensburgu, zgłosił się do niego pewien oficer na czele flotylli miniaturowych okrętów podwodnych, wyrażając chęć walki do końca. W odpowiedzi Lüth nazwał go piratem i kazał się „wynosić do diabła” [23]. 8 maja Niemcy się poddały, Flensburg znalazł się w angielskiej strefie okupacyjnej. Lüth uzyskał zezwolenie na pozostanie dowódcą regionu i ustawienie uzbrojonych strażników. Wartownicy mieli obowiązek sprawdzać hasła, które ustalał sam komendant. 13 maja o godzinie 00.30 młody - osiemnastoletni wartownik usłyszał kroki. Mimo ostrzegawczego okrzyku nadchodząca postać wciąż zbliżała się w milczeniu. Podenerwowany chłopak sięgnął po karabin i strzelił na oślep w ciemność. Trafił celnie, Wolfgang Lüth dostał kulę prosto w głowę.
Tak zginął jeden z największych dowódców U-Bootwaffe, człowiek pełen sprzeczności, bezwzględny i nieczuły na los rozbitków i zarazem pełen troski o podległych mu ludzi. Człowiek o iście purytańskiej moralności, będący zarazem szczerym i gorącym nazistą. Czy jego śmierć była przypadkiem, czy może była to, jak sugerowali niektórzy, forma popełnienia samobójstwa, pozostaje tajemnicą do dzisiaj. |
|